Turkusowe Koty – Zapis 617

Sen z 21.10.2023

 

Byłam na posesji Serafinek. Była jakaś gala, bo miałam na sobie kryształową suknię. Ktoś chciał nam pokazać coś za stodoła i poszliśmy tam grupą. Ja wywaliłam się zaraz na drodze, bo było ciemno. Ubrudziłam się trochę. Na szczęście nie tak jak kobieta która nas prowadziła, ta miała całą twarz umazaną błotem. Jej partner był jakiś walnięty. Kazał nam skakać przez kanał z wodą. Ja obchodziłam, bo znam te tereny. Reszta patrząc na mnie też, a ten Czubek skoczył i nurt go porwał. Umiał pływać, ale prąd był tak silny, że porwał go do lasu. Poszłam go szukać z Partnerem.

Znaleźliśmy się niby w Lipnicy, ale tak jakby na styku. Ne wiem jak ten styk wytłumaczyć. Widzę to jak cypel.

Weszliśmy do takiego ogromnego domu, bo niby stamtąd był ten Gość. Usiedliśmy na kanapie i czekaliśmy. W domu było dziwnie, jak jakbym widziałam czas nałożony warstwowo na siebie. W jednej bryle nałożony geometrycznie obraz z zachowaniem linii czasu, czyli zwyczajnie napierdolone grantów z różnych epok jakby jedne w drugie.

Po mojej prawej siedział jakiś grubas. Po lewej też, ale tamten coś pracował. Nagle pod nogami zobaczyłam turkusowego kotka. Spod jakiś koców i szmat na kanapie wygrzebałam następne dwa. W cały domu było skitrane te koty. Nie mogłam się nadziwić, bo nie były farbowane, tylko o takim umaszczeniu. Gdzieniegdzie była plamka rudego u jednego. Ale dwa były czysto turkusowe. Kociaki miały piękne mordy, jak wyrosną to możliwe że będą przypominać lwie. Chociaż też gdzieś pojawił się nawet popielaty, ale też rysy miał tych turkusowych. Zapytałam czy dostaniemy jednego turkusowego, ale nikt z ochotą nie odpowiedział. Przypomniałam, że przecież uratowaliśmy Fikołka. I zobaczyłam obraz  w myślach takiego wesołego pieska z obróżką. Mały, biały z łatkami na plecach. Rudą i czarną i jakąś zawieszką. Zgubił się im, a my się nim zajęliśmy. Teraz po tym argumencie został mi kot obiecany.

Partner mi gdzieś zniknął. Chciałam go poszukać i wstałam, ale za mną wyszedł Senior, jeden  z grubasów z kanapy. Wyszliśmy na zewnątrz i znaleźliśmy się jak na wpół- dziedzińcu. Stary zaczął dotykać moich ust, odchylał mi palcem dolną wargę. Nie wiem po co to robił, ale nie skomentowałam.

I pytam Starego co tu dawniej było i tak i tak patrzę z prawej do lewej. Z prawej do lewej…

Z prawej było wejście z wysoką bramą, później przestrzeń dziedzińca i wejście jak do warsztatu, całego zawieszonego narzędziem i tak patrzę i  mówię:

– Wy jesteście kowalami, mieliście tu kuźnie.

Ale Stary mówi, że nie,  my jesteśmy producentami żywności.

Zażartowałam czy był u niego Łokietek i Jagiellończyk na obiedzie, ale nic nie skomentował. Myślę sobie taaa…. żywności, tylko że ja widzę kuźnie po lewej. Normalnie widzę pomieszczenie kowalskie z całym oprzyrządowaniem jak w średniowieczu.. A dopiero w głębi, jakby przylepiony do kuźni jest ten salon. No, ale dobra.

Stary mówi żeby się przejść. Zaczęliśmy iść na jego pola uprawne. Ja po jakiejś krawędzi ogrodzenia, a On szedł z lewej, niby po jakimś grząskim terenie. Przytrzymywał mnie za rękę żebym nie straciła równowagi.  Po prawej były rośliny uprawne, tak geste że kładły się na ten płot. Pojawił się Syn. Teraz już szliśmy w trójkę. Zrobiło się chyba równiej, bo zeszłam z ogrodzenia i już szłam normalnie za Starym. Młody zamykał nasz pochód. Cudowne były to uprawy. Nie rozpoznałam tych roślin, ale widziałam kwiaty podobne do facelii, albo do amerykanów. Tylko że też kwitły na fioletowo.

Boże, jakie cudowne zapachy unosiły się z parceli, bo każdy gatunek wąchałam. Nawet ten Syn dziwnie się przyglądał, bo chyba chciał to szybko przejść, a ja musiałam wszystko powąchać. Nic dziwnego, nie znam gatunków, to uczę się zapachów na pamięć.

Nawet nie wiem kiedy Stary zniknął, a Młodego widziałam jak już znikał w bramie. Pojawiła się kobieta i zaczęłyśmy się zbliżać znowu do tej bramu. Miałam wiaderko w ręce z czymś czerwonym jak ziarno granatu. Położyłam na tym łyżkę, ale kobieta kazała ją wbić na sztorc, tak żeby stała, a nie leżał obok. Powiedziała, że tak to się robi I tak weszłam w bramę, z tym wiaderkiem i z łyżką wbitą w granatową pulpę.

Mój Partner też w końcu się odnalazł, bo widziałam jak wychodzi z głębi dziedzińca. Cały dziedziniec była zapełniony ludźmi. I oni chyba rzeczywiście produkowali żywność, bo pojawiła się nazwa “lestello”.