Drzeworyt i Szerszenie – Zapis 797

Sen z 08.09.2024

 

Byłam w miejscowości rodzinnej, ale wcześniej jakby gdzieś indziej i na jakiś bezkresach. Poszłam do Agnieszki, bo pokazywała jakie przebrania przygotowała na rejs. Wybierała się z mężem na jakiś wyjazd gdzie każdy miał na sobie przebranie jak na Halloween. Założyła takie cekinowe zielone spodnie i skarpety skończone kopytkiem zamiast butów. Jej Partner chyba też miała jakieś spodnie z sierścią czy jak. Ja zwróciłam uwagę na ścianę. Był na niej drzeworyt z białozielonych kwiatów w miedzi. Piękny. Powiedziała że już sprzedali, bo początkowo była to maska samochodowa. Kwiaty wyglądały jak na łące i przypominające narcyze, czy białe tulipany.  Weszłam do jakiegoś pomieszczenia i dwie kawy stały przy ciianei, a wcześniej była tam olbrzymia kolejka. Wszyscy kupowali lisy chyba na loterie.

Wyszłam i zaczęłam wracać i znowu szłam przez te bezkresy. Teraz po prawej była grupa Mężczyzn. Ziemia wokół była wysuszona i spękana jak powierzchnia wielkiego akwenu. W ziemi były wielkie koleiny, jakby olbrzymie samochody kopały się na wilgoci pod powierzchnią skorupy. Ekipa 4×4 zwróciła na mnie uwagę jak przechodziłam, szczególnie jeden z Mężczyzn, ale nie zatrzymała się.

Znalazłam się w miejscowością rodzinnej za biblioteka. Lata 80′ na 90′, tak jak pamiętam sprzed 30 lat.

Zatrzymałam się zaraz za siatką niedaleko wychodka. Ktoś mi towarzyszył i to był mój kierownik. Chciał żebyśmy wrzucili razem węgiel. Nie chciało mi się, bo swój nie mam jeszcze wrzucony. Tutaj trzeba było to wsadzić do takiego starego garbusa, który był cały wypruty z wnętrzności, ale obudowa była jeszcze szczelna. Jak Kiero otworzył maskę to w środku były jakieś pierdoły zamiast silnika. Chyba nawet jakaś książka tam leżał.

Nie chciało mi się machać łopatą, więc zaczęłam iść do góry. Zatrzymam się na takim wzniesieniu i ten mój towarzysz stracił męskość i zrobił się wszystko i nic. W tym samym momencie zobaczyłam jak moja czarna kotka się zatacza. Okazało się, że się wykociła.

Zobaczyłam nagle dwa kociątka, ale takie duże jak półroczne. Jeden szary był bez ogona i od góry wygadał jak mieszaniec genetyczny. Tak jakby król zrobił kotce miot. Patrze następny normalny, trzeci znowu bez ogona, a czwarty maleńki jak kuleczka, piaty z takim trójkątem z tyłu głowy i w kolorze szaro pomarańczowy, nie rudym tylko pomarańczowym. Co to była za mieszanka. Nie mogłam się napatrzeć gdzie ten ogon i skąd takie koto-króle i jak doszło do zapłodnienia międzygatunkowego. Jak ciało kota pozwolił na zawiązanie się embrionu. Jakieś to było dla mnie niepojęte.

I wtedy zobaczyłam szerszenie miedzy tymi kotami.

Zaczęły coraz głośniej bzyczeć, było ich coraz więcej i więcej. Chciałam je zabijać, ale zaczęłam iść w ich kierunku, bo gro szerszeni szła po ziemi z określonego punktu. Doszłam do ściany biblioteki, teraz wyglądało to jak wejście z gankiem. Okazało się, że kot miał poród na stryszku i podczas akcji zarwał powałę i razem z kociętami i gniazdem szerszeni wylądował na schodach.

Bzyczało mi coraz głośniej, zorientowałam się dwa wplatały mi się we włosy. Nie wiedziałam co robić, czy wyrwać je sobie całą garścią z włosami czy trzepać głową aż wypadną. Nie chciałam żeby nie ugryzły, a wiedziałam, że jak tylko je dotknę zaczną kasać. Na szczęście jakoś mnie olśniło w przypływie i pomyślałam że delikatnie je wyczesze z włosów żeby nie prowokować.